2014/05/25

Volvo MTB Marathon - Karpacz

MTB Marathon w Karpaczu to impreza niezwykle kontrowersyjna, elektryzująca, obok której nikt nie przejdzie obojętnie. Nie muszę chyba pisać, że należę do entuzjastów podejścia do tematu maratonów, jakie prezentuje Grzesiek Golonko i Michał, znany jako Kowal. Trasa, na którą czekałem dokładnie rok. Wyjazd na maraton zaplanowaliśmy z Magdą dłuższy niż zwykle – początkowo miało to być dokładnie dni, ale skończyło się na 4..
Po zalogowaniu się na kwaterze w sobotę popołudniu, pogoda nie napawała optymizmem – cały dzień przelotne opady. Mimo to wybraliśmy się z Magdą na mały rozjazd.


Po dojechaniu do Karpacza Górnego zaczęło padać, zmieniliśmy plany i zjechaliśmy trasą maratonu w stronę mety. Przed Karpatką, a więc kultowymi agrafkami rozpadało się na dobre, do pokoju wróciliśmy totalnie przemoczeni..

W dniu maratonu wita nas słońce i zdecydowanie wyższa temperatura – morale skaczą. Pełni energii i nieskrywanej zajawki robimy krótką rozgrzewkę z Jarkiem, rozmowy ze znajomymi przed startem. Przed starciem z taką trasą każdy czuje się mocno, szczególnie w aspekcie techniki. Przy wjeżdżaniu do sektora pewność siebie w parze z najechaniem w dołek, na dokładkę nowe pedały i bloki, sprawiły, że przy prędkości ok. 2km/h zaliczyłem glebę lądując płasko na plecach.. Przez kilka kolejnych minut miałem w głowie dwie myśli: wycofać się, bo chyba zrobiłem sobie krzywdę i druga, ale obciach;) Faktycznie nie było mi do śmiechu, bo nie mogłem wziąć głębszego oddechu, jednak nie odpuściłem.

Podjazd do Karpacza Górnego zrobiłem bardzo słabo, wyprzedzili mnie prawie wszyscy, co jednak jest u mnie normą. Męczyłem się jednak niesamowicie, oddychanie sprawiało mi ból, jednak mam wrażenie, że jest lepiej. Pierwsze zjazdy i trochę odżywam, na krótki technicznym odcinku humor wraca. Kolejny podjazd pod Czoło – początek ostro w górę i wąsko, trochę z buta, dalej w siodle, bardzo fajna ścieżka. Zjazd z Czoła jak zwykle bardzo fajny, jadę jednak dość asekuracyjnie. Przecinam asfalty i zaczynam zjazd zielonym do Borowic – słynne telewizory. Po opadach szlak jest wyjątkowo wymagający, kamienie śliskie, do tego sporo ludzi, tłok. Nie czuję się pewnie i w efekcie w dwóch miejscach sprowadzam, słabo.. Mija mnie wiele osób,  m.in. Dawid. Po zjeździe łącznik fajnym szlakiem z przejazdem przez strumień, bufet. Nie chcę powtórzyć błędu ze Złotego Stoku i zamierzam mocno pilnować picia i jedzenia dzisiaj. Rodzynki i w drogę.

Po zrobieniu łącznika asfaltowo-szutrowego, dojeżdżam do rozjazdu MEGA-GIGA/MINI i po krótkiej wspinaczce na Grabowiec, zaczynam kapitalny zjazd. Dorota kiedyś pisała, że trasa w Karpaczu to kilka OS-ów z łącznikami podjazdowymi – w tym momencie mam dokładnie takie samo wrażenie. Zjazd z Grabowca to kolejny OS, chyba mój ulubiony:) Zjazd jest znowu bardziej wymagający niż go zapamiętałem, a może to ja dzisiaj jadę słabo w dół? Banalny przejazd przez powalone drzewo schodzę, dramat..W górę nie jest lepiej, ale wyraźnie rozgrzewam się i jest lepiej niż na początku maratonu. Za mocnym podjazdem po zjeździe z Grabowca jest jeszcze wymagający zjazd żółtym szlakiem do Sosnówki – wymagający, bo krótki odcinek jest bardzo stromy i schodzę.. Jestem lekko załamany.. Dalej jadę w zasadzie w grupce z tymi samymi ludźi przez kolejne kilometry. Za Sosnówką pierwszy postój za potrzebą, to dobrze, znaczy, że dużo piję.. Odcinek aż do Borowic to mniej wymagający szlak, trochę błota, sztywny podjazd szutrami i bardzo ścianka w dół do asfaltu – tutaj na szczęście bez problemu:) Kawałeczek asfaltem i szybkie zjazdy do Przesieki, podjazd do bufetu, uf. Z bufetu uciekają przede mną Ewelina i Wojtek – będzie kogo gonić na podjeździe Chomontową!

Po bufecie krótki odcinek szybkimi zjazdami i podjazd do Sudeckiej Drogi, zjazdy asfaltami i zaczynam traumę większości maratończyków – podjazd Chomontową. W międzyczasie niebo zaciągnęły chmury, więc na podjeździe słońce nie smaży, tak jak jeszcze kwadrans wcześniej. Oby tylko nie ropętała się prognozowana burza;) Dochodzą mnie pierwsi MEGOWCY. Na podjeździe dojeżdżam w końcu Ewelinę i Wojtka, i razem zaczynamy zjazdy. Cały podjazd zrobiłem całkiem sprawnie i bez bólu. Początek zjazdu żółtym do Borowic po błotku i kamieniach, dalej jest szybki odcinek po trawie i zaczynam właściwy zjazd wzdłuż potoku. Początek z duszą na ramieniu zjechany, ale podobnie jak przed rokiem, środkowy odcinek z uskokami mnie przerósł. Ostatni odcinek, nadal wymagający, ale w siodle i z ogromnym bananem:) Ponownie dojazd do bufetu na Przełączce, po drodze znowu postój za potrzebą. Dojeżdżam do rozjazdu, gdzie stoi Kowal, gorąco mu dziękuję za piekło jakie nam przygotował :) Zaczynam drugą pętlę.

Zjazd z Grabowca zdecydowanie lepiej niż niespełna trzy godziny wcześniej. Kolejne odcinki kondycyjne jednak dają mi w kość, odczuwam nasilające się zmęcznie. Spory kawałek jadę z zawodnikiem MyBike. Przed Sosnówką dochodzę Mariusza z PTR. Mariusz zdecydowanie lepiej dzisiaj ode mnie zjeżdża, ale ja z kolei nadrabiam na podjazdach. Razem pokonujemy kolejne kilometry. Zjazd do Sosnówki znowu kawałek sprowadzam.. Ścianka przed Przesieką i tym razem zaliczony, ale ścieżka po przejechaniu kilku setek kół wyraźniej bardziej wymagająca, korzenie wyślizgane. Dublujemy ogon MEGOWCÓW, ale wszystko w dobrej atmosferze, jak to na maratonach Grześka! Odcinek przez Przesiekę – dlaczego nie ma zjazdu z AMP?! Bufet. Zjadam resztki rodzynek i owoców. Obsługa na bufetach jak zwykle bardzo uczynna i wesoła, dzięki! Dojazd do Chomontowej i znowu ponad 20 minut wspinaczki. Jedziemy z Mariuszem, jednak na zjazdach szybko mi ucieka. Udaje się pokonać większą część szlaku do Borowic niż na pierwszej pętli, nie jest najgorzej. 

W Borowicach dochodzę zawodnika z teamu Mercedes, mijam Tomka, który widząc walkę puszcza nas przez strumyk. Kolejne kilometry jedziemy razem. Bufet, dojazd do rozjazdu i tym razem kieruję się już szlakiem, który na początku maratonu jechaliśmy w górę – kapitalna wąska ścieżka, trochę błota, kamienie i korzenie, super! Kolejne kilometry to szutry w górę i w dół, zjazd z Przełęczy pod Czołem, dojazd do Centrum Pulmonologi i osławiona Karpatka. Udaje mi się odjechać koledze z Mercedesa. Agrafki – wszystkie trzy pokonane, nawet łatwiej niż się spodziewałem, jednak na rock garden za ostatnią z nich już zabrakło odwagi ;) Zjazd po łące do mety. Koniec, ponad 6 i pół godziny.
Na mecie plecy bolą, jestem totalnie zrąbany, ale szczęśliwy. Trasa w Karpaczu jak zwykle mnie sponiewierała, do mety dotarłem dosłownie na oparach, ale czuję ogromną  satysfakcję. Wynik oczywiście jest sporo poniżej oczekiwań i na pewno grubo poniżej moich możliwości. Jaki wpływ miał upadek przed startem? Ciężko powiedzieć, ale to nie jest istotne. Wrażenia pozostaną w głowie na długo i to się liczy. Wielkie dzięki Kowal! Oby nie zabrakło tej imprezy za rok!
Tomek

Karpacz obowiązkowo pojawił się w naszym kalendarzu startów. Trudność tej trasy bardziej nas przyciąga niż odstrasza i nawet jakoś specjalnie nie zapoznaję się z tym co nas czeka tym razem. Nie wiem nawet ile będzie przewyższeń. Ważna jest sama obecność no i na których kilometrach będzie bufet.Niespecjalnie myślę też o ściganiu. Dojechać w jednym kawałku i bez przygód to mój cel.


Start w moim wykonaniu wydaje się leniwy. Wszyscy uciekają pod górę. Dogania mnie nawet monocykl z mini. Ale co tu więcej da się zrobić jak pulsometr nieubłaganie pokazuje tętno ok.180:)

Na zjeździe odpoczywam i odrabiam, żeby ponownie wbić się w korek, który tworzy się na podjeździe. Wolno, ale jechać się da i tak też robię. Zjazd do Borowic robię mega czujnie, boję się przeszarżować i jak widzę zator przed sobą to też grzecznie sprowadzam, czasem nawet niepotrzebnie. Jak stawka się rozciąga to jedzie się przyjemnie. Dodatkowy strach przed niepowodzeniem na zjazdach obudził się jak zobaczyłam siedzącą obok trasy, poobijaną i czekającą na pomoc ratowników koleżankę z kategorii wiekowej. Na bufecie w Przesiecie odczuwam początek mojego zmęczenia, które osiąga apogeum po wjeździe drogą Chomontową. Żółty szlak w dół to dla mnie w większości spacer, na którym przez bolące ręce ciężko sprowadza się rower. Po tym odcinku jestem już jednak spokojna, bo wiem, że zbliżamy się ku końcowi. Agrafek nawet nie próbuję. Przy zmęczeniu lepiej unikać głupich wypadków. 

Meta jest zbawieniem po 4,5h jazdy, a wywołanie podczas dekoracji K2 na Mega na 3. miejsce podium to ogromne zaskoczenie! Nie wiem czy bardziej się cieszyłam, czy bardziej byłam zmęczona. W dotychczasowej ‘karierze’ to chyba zdecydowanie największy sukces! Dla takich chwil warto tyrać zimą na siłowni, prawda?!
Magda


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz