MTB Marathon w Karpaczu to impreza niezwykle kontrowersyjna,
elektryzująca, obok której nikt nie przejdzie obojętnie. Nie muszę chyba pisać,
że należę do entuzjastów podejścia do tematu maratonów, jakie prezentuje
Grzesiek Golonko i Michał, znany jako Kowal. Trasa, na którą czekałem dokładnie
rok. Wyjazd na maraton zaplanowaliśmy z Magdą dłuższy niż zwykle – początkowo
miało to być dokładnie dni, ale skończyło się na 4..
Po zalogowaniu się na kwaterze w sobotę popołudniu, pogoda
nie napawała optymizmem – cały dzień przelotne opady. Mimo to wybraliśmy się z
Magdą na mały rozjazd.
Po dojechaniu do Karpacza Górnego zaczęło padać, zmieniliśmy
plany i zjechaliśmy trasą maratonu w stronę mety. Przed Karpatką, a więc
kultowymi agrafkami rozpadało się na dobre, do pokoju wróciliśmy totalnie
przemoczeni..
W dniu maratonu wita nas słońce i zdecydowanie wyższa
temperatura – morale skaczą. Pełni energii i nieskrywanej zajawki robimy krótką
rozgrzewkę z Jarkiem, rozmowy ze znajomymi przed startem. Przed starciem z taką
trasą każdy czuje się mocno, szczególnie w aspekcie techniki. Przy wjeżdżaniu
do sektora pewność siebie w parze z najechaniem w dołek, na dokładkę nowe
pedały i bloki, sprawiły, że przy prędkości ok. 2km/h zaliczyłem glebę lądując
płasko na plecach.. Przez kilka kolejnych minut miałem w głowie dwie myśli:
wycofać się, bo chyba zrobiłem sobie krzywdę i druga, ale obciach;) Faktycznie
nie było mi do śmiechu, bo nie mogłem wziąć głębszego oddechu, jednak nie
odpuściłem.
Podjazd do Karpacza Górnego zrobiłem bardzo słabo,
wyprzedzili mnie prawie wszyscy, co jednak jest u mnie normą. Męczyłem się
jednak niesamowicie, oddychanie sprawiało mi ból, jednak mam wrażenie, że jest
lepiej. Pierwsze zjazdy i trochę odżywam, na krótki technicznym odcinku humor
wraca. Kolejny podjazd pod Czoło – początek ostro w górę i wąsko, trochę z
buta, dalej w siodle, bardzo fajna ścieżka. Zjazd z Czoła jak zwykle bardzo
fajny, jadę jednak dość asekuracyjnie. Przecinam asfalty i zaczynam zjazd
zielonym do Borowic – słynne telewizory. Po opadach szlak jest wyjątkowo
wymagający, kamienie śliskie, do tego sporo ludzi, tłok. Nie czuję się pewnie i
w efekcie w dwóch miejscach sprowadzam, słabo.. Mija mnie wiele osób, m.in. Dawid. Po zjeździe łącznik fajnym
szlakiem z przejazdem przez strumień, bufet. Nie chcę powtórzyć błędu ze
Złotego Stoku i zamierzam mocno pilnować picia i jedzenia dzisiaj. Rodzynki i w
drogę.
Po zrobieniu łącznika asfaltowo-szutrowego, dojeżdżam do
rozjazdu MEGA-GIGA/MINI i po krótkiej wspinaczce na Grabowiec, zaczynam
kapitalny zjazd. Dorota kiedyś pisała, że trasa w Karpaczu to kilka OS-ów z
łącznikami podjazdowymi – w tym momencie mam dokładnie takie samo wrażenie.
Zjazd z Grabowca to kolejny OS, chyba mój ulubiony:) Zjazd jest znowu bardziej
wymagający niż go zapamiętałem, a może to ja dzisiaj jadę słabo w dół? Banalny
przejazd przez powalone drzewo schodzę, dramat..W górę nie jest lepiej, ale
wyraźnie rozgrzewam się i jest lepiej niż na początku maratonu. Za mocnym
podjazdem po zjeździe z Grabowca jest jeszcze wymagający zjazd żółtym szlakiem
do Sosnówki – wymagający, bo krótki odcinek jest bardzo stromy i schodzę..
Jestem lekko załamany.. Dalej jadę w zasadzie w grupce z tymi samymi ludźi
przez kolejne kilometry. Za Sosnówką pierwszy postój za potrzebą, to dobrze, znaczy,
że dużo piję.. Odcinek aż do Borowic to mniej wymagający szlak, trochę błota,
sztywny podjazd szutrami i bardzo ścianka w dół do asfaltu – tutaj na szczęście
bez problemu:) Kawałeczek asfaltem i szybkie zjazdy do Przesieki, podjazd do
bufetu, uf. Z bufetu uciekają przede mną Ewelina i Wojtek – będzie kogo gonić
na podjeździe Chomontową!
Po bufecie krótki odcinek szybkimi zjazdami i podjazd do
Sudeckiej Drogi, zjazdy asfaltami i zaczynam traumę większości maratończyków –
podjazd Chomontową. W międzyczasie niebo zaciągnęły chmury, więc na podjeździe
słońce nie smaży, tak jak jeszcze kwadrans wcześniej. Oby tylko nie ropętała
się prognozowana burza;) Dochodzą mnie pierwsi MEGOWCY. Na podjeździe
dojeżdżam w końcu Ewelinę i Wojtka, i razem zaczynamy zjazdy. Cały podjazd
zrobiłem całkiem sprawnie i bez bólu. Początek zjazdu żółtym do Borowic po
błotku i kamieniach, dalej jest szybki odcinek po trawie i zaczynam właściwy
zjazd wzdłuż potoku. Początek z duszą na ramieniu zjechany, ale podobnie jak
przed rokiem, środkowy odcinek z uskokami mnie przerósł. Ostatni odcinek, nadal
wymagający, ale w siodle i z ogromnym bananem:) Ponownie dojazd do bufetu na
Przełączce, po drodze znowu postój za potrzebą. Dojeżdżam do rozjazdu, gdzie
stoi Kowal, gorąco mu dziękuję za piekło jakie nam przygotował :) Zaczynam
drugą pętlę.

Zjazd z Grabowca zdecydowanie lepiej niż niespełna trzy
godziny wcześniej. Kolejne odcinki kondycyjne jednak dają mi w kość, odczuwam
nasilające się zmęcznie. Spory kawałek jadę z zawodnikiem MyBike. Przed
Sosnówką dochodzę Mariusza z PTR. Mariusz zdecydowanie lepiej dzisiaj ode mnie
zjeżdża, ale ja z kolei nadrabiam na podjazdach. Razem pokonujemy kolejne
kilometry. Zjazd do Sosnówki znowu kawałek sprowadzam.. Ścianka przed Przesieką
i tym razem zaliczony, ale ścieżka po przejechaniu kilku setek kół wyraźniej
bardziej wymagająca, korzenie wyślizgane. Dublujemy ogon MEGOWCÓW, ale wszystko
w dobrej atmosferze, jak to na maratonach Grześka! Odcinek przez Przesiekę –
dlaczego nie ma zjazdu z AMP?! Bufet. Zjadam resztki rodzynek i owoców. Obsługa
na bufetach jak zwykle bardzo uczynna i wesoła, dzięki! Dojazd do Chomontowej i
znowu ponad 20 minut wspinaczki. Jedziemy z Mariuszem, jednak na zjazdach
szybko mi ucieka. Udaje się pokonać większą część szlaku do Borowic niż na
pierwszej pętli, nie jest najgorzej.

W Borowicach dochodzę zawodnika z teamu
Mercedes, mijam Tomka, który widząc walkę puszcza nas przez strumyk. Kolejne
kilometry jedziemy razem. Bufet, dojazd do rozjazdu i tym razem kieruję się
już szlakiem, który na początku maratonu jechaliśmy w górę – kapitalna wąska
ścieżka, trochę błota, kamienie i korzenie, super! Kolejne kilometry to szutry
w górę i w dół, zjazd z Przełęczy pod Czołem, dojazd do Centrum Pulmonologi i
osławiona Karpatka. Udaje mi się odjechać koledze z Mercedesa. Agrafki –
wszystkie trzy pokonane, nawet łatwiej niż się spodziewałem, jednak na rock
garden za ostatnią z nich już zabrakło odwagi ;) Zjazd po łące do mety. Koniec,
ponad 6 i pół godziny.
Na mecie plecy bolą, jestem totalnie zrąbany, ale
szczęśliwy. Trasa w Karpaczu jak zwykle mnie sponiewierała, do mety dotarłem
dosłownie na oparach, ale czuję ogromną
satysfakcję. Wynik oczywiście jest sporo poniżej oczekiwań i na pewno
grubo poniżej moich możliwości. Jaki wpływ miał upadek przed startem? Ciężko
powiedzieć, ale to nie jest istotne. Wrażenia pozostaną w głowie na długo i to
się liczy. Wielkie dzięki Kowal! Oby nie zabrakło tej imprezy za rok!
Tomek
Karpacz obowiązkowo pojawił się w naszym kalendarzu startów.
Trudność tej trasy bardziej nas przyciąga niż odstrasza i nawet jakoś
specjalnie nie zapoznaję się z tym co nas czeka tym razem. Nie wiem nawet ile
będzie przewyższeń. Ważna jest sama obecność no i na których kilometrach będzie
bufet.Niespecjalnie myślę też o ściganiu. Dojechać w jednym kawałku i bez
przygód to mój cel.
Start w moim wykonaniu wydaje się leniwy. Wszyscy uciekają
pod górę. Dogania mnie nawet monocykl z mini. Ale co tu więcej da się zrobić
jak pulsometr nieubłaganie pokazuje tętno ok.180:)

Na zjeździe odpoczywam i
odrabiam, żeby ponownie wbić się w korek, który tworzy się na podjeździe.
Wolno, ale jechać się da i tak też robię. Zjazd do Borowic robię mega czujnie,
boję się przeszarżować i jak widzę zator przed sobą to też grzecznie
sprowadzam, czasem nawet niepotrzebnie. Jak stawka się rozciąga to jedzie się
przyjemnie. Dodatkowy strach przed niepowodzeniem na zjazdach obudził się jak
zobaczyłam siedzącą obok trasy, poobijaną i czekającą na pomoc ratowników
koleżankę z kategorii wiekowej. Na bufecie w Przesiecie odczuwam początek
mojego zmęczenia, które osiąga apogeum po wjeździe drogą Chomontową. Żółty
szlak w dół to dla mnie w większości spacer, na którym przez bolące ręce ciężko
sprowadza się rower. Po tym odcinku jestem już jednak spokojna, bo wiem, że
zbliżamy się ku końcowi. Agrafek nawet nie próbuję. Przy zmęczeniu lepiej
unikać głupich wypadków.
Meta jest zbawieniem po 4,5h jazdy, a wywołanie
podczas dekoracji K2 na Mega na 3. miejsce podium to ogromne zaskoczenie! Nie
wiem czy bardziej się cieszyłam, czy bardziej byłam zmęczona. W dotychczasowej
‘karierze’ to chyba zdecydowanie największy sukces! Dla takich chwil warto
tyrać zimą na siłowni, prawda?!
Magda